Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Ale postanowiłem swego do kazać.
Chodziło o takie klauzule testamentu, które, nie szkodząc chłopcom, mogły być bardzo korzystne dla Martynki i Głodzi. Wetknąłem przeto w okienko głowę mą. Ważyła chyba więcej niż „Henryka“, wielki dzwon św. Marcina, a chwiała się tak samo w prawo i lewo.
Nagle spostrzegam na gościńcu dwie znane, poczciwe postacie. Paillard i proboszcz Chamaille patrzą na mnie, wytrzeszczając z przerażenia oczy. Pospieszyli obaj co sił w koniu, by mnie jeszcze zobaczyć żywym. Wyznać muszę, że zapał ich znacznie ostygł na mój widok. Prawdopodobnie dla lepszego ujęcia całości obrazu skoczyli trzy kroki wstecz. Zacny Chamaille, chcąc mi dodać otuchy, powtarzał raz po raz:
— Jak ty wyglądasz! Jak ty wyglądasz! Biedaku... biedaku... zupełny z ciebie nieboszczyk!
Złośliwość we mnie wezbrała, przytem czułem się jakoś lepiej, przeto odparłem:
— Może raczycie mi złożyć wizytę w grobie? Nie... nie macie ochoty?
— O, nie... nie... — zawołali obaj — bardzo nam tutaj dobrze!
Podkreślając swój odwrót, stanęli tu przy wózku, a Chamaille, nawykły do rozmowy z umie-