Zapuść korzenie!...
Nie daj że się, nie!...
Wydało mi się, że przemawiają wprost do mnie, przeto zanurzyłem ręce w pulchnej, tłustej ziemi, zapadłem w nią, a ona poczciwie rozstępywała się pode mną, biorąc w objęcia. Po chwili leżałem sobie wygodnie i zacząłem się nakrywać ziemią, niby ciepluchną kołderką. Tylko gęba była odkryta, a gwiazdy złączyły się w grona i zwisły mi nad ustami... takie smakowite, takie świeże. Lipcowa noc zanuciła teraz swą wielką pieśń, jakiś oszalały konik polny, nie zważając na swenik łe zdrowie, śpiewał tuż nad mojem uchem...
Jakby to było hasłem uroczystości, wszystkie gwiazdy zmieniły.się w dzwony... dyn... dyn... dyn... Miljony dzwonów... ha... co za pogrzeb cudowny! Serce mi tłukło miotem, w uszach szumiało od tego dzwonienia.
Nagle, z głębi mojej dziury ujrzałem drzewo Jessego. Tuż obok mnie wyrastał z ziemi olbrzymi pień winorośli... Nie... nie obok... prawda... wyrastał wprost ze mnie, z mego własnego brzucha i wysyłał rozliczne gałązki ku niebu. Stało się tak jakoś, że, nie ruszając się z miejsca, zacząłem jednak wspinać się po tych gałęziach coraz wyżej, a przytem śpiewałem na całe gardło: