jej złość. Usiadła i zaczęła miotać obelgi na moją głowę. Twierdziła, że to łajdactwo z mej strony, żem jej nie dał znać, że nie mam serca, że jestem gorszy od psa, że jak sobaka powinienem był zdechnąć w samotności i opuszczeniu na kupie śmieci. Była niewyczerpana, a wściekłość podwajało jeszcze to, że język jej się plątał i słowa wychodziły z ust zniekształcone i drżące. Chciano ją uspokoić, mówiono mi:
— Idźże sobie! Widzisz, że jej to szkodzi... odejdź bodaj na chwilę!
Ale ja roześmiałem się i pochylony nad łóżkiem mówiłem:
— Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Bodziesz jeszcze zdrowa... teraz ci wrócił humor... mów dalej, stara... mów!
Wziąłem w obie dłonie trzęsącą się, biedną głowinę złośnicy i ucałowałem z całego serca w oba policzki.
Za drugim pocałunkiem rozpłakała się.
Siedzieliśmy bez słowa sami, gdyż wszyscy wyszli do drugiej izby, słuchając świerszcza, ćwierkającego gdzieś w szparze podłogi. Naraz uczułem, że chce mówić:
— Nie męcz się! — powiedziałem — Od dwudziestu pięciu lat nagadaliśmy się dosyć. Rozumiemy się bez słów.
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/216
Ta strona została przepisana.