Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/220

Ta strona została przepisana.

— Panie Colas... panie majstrze! Chodźże pan... prędko... prędko!
Nie rozumiejąc, o co idzie, spytałem:
— Co się stało? Proszę mówić ciszej!
Moja stara, siedząca jakby w wielkim omnibusie, ruszającym w drogę niebiańską, snać dostrzegła ze swego siedzenia coś więcej, gdyż podniosła się i, wyciągając ku otwartym drzwiom ręce zakrzykła wielkim głosem:
— Glodzia... moja Glodzia!
Teraz i ja zrozumiałem, posłyszałem bowiem przejmujący krzyk w sąsiednim pokoju. W strasznym stanie znalazłem mego kochanego skowroneczka. Glodzia dusiła się. Okrutna choroba pochwyciła w kleszcze biedny jej gardziołek, a maleństwo daremnie starało się łapkami rozluźnić śmiertelną pętlę. Oczętami tylko wzywała ratunku i rzucała się, jak zraniona ptaszyna.
Straszna to była noc. Dziś jeszcze, chociaż minęło już pięć dni, nie mogę o niej wspomnieć bez drżenia. Od samego wspominania tego bolą mnie nogi, i muszę siąść i odsapnąć. Czyż podobna, by mieszkał w niebie Pan i władca, dopuszczający okrutnego męczenia tych małych istot. Czyż nie jest to straszne patrzyć jak cienka szyjka nabrzmiewa do pęknięcia, jak biedne ciałko