go trzy razy. Za trzecim razem splunęliśmy weń i wyrzekli zaklęcie:
Ropucho, ropuszycho, ropuszasta,
Niech ci gardło się rozpuczy i basta!
Nakoniec zawróciliśmy do gościńca, odnaleźli krzak cierni, uklękliśmy, położyli dziecko na ziemi i prosiliśmy Boga o ratunek przez pamięć ciemi, które raniły głowę jego Syna.
Gdyśmy wrócili do domu, dziecko zdało się już nieżywe. Trudno, uczyniliśmy co leży w mocy ludzkiej.
Moja stara przez ten cały czas ani słyszeć nie chciała o śmierci. Miłość dla Głodzi trzymała ją na ziemi. Złościła się, rzucała po łóżku i krzyczała:
— Nie pójdę, nie pójdę! Panie Boże, zaczekaj! Muszę się dowiedzieć, co będzie... tak... czy tak... wściekłabym się z desperacji! Czy wyjdzie z tego? Ha... wyjdzie... musi wyjść... ja tak chcę! Tak się stać musi... musi... musi! Sprawa załatwiona!
Sprawa nie była jeszcze załatwiona, bo za chwilę znowu rozległy się dzikie wrzaski... Ho... ho... co za głosik! A ja głuptak myślałem, że wydaje ostatnie tchnienie! No, jeśli to miała być ostatnia serja akordów... to finał nazwać się musiało wprost świetnym.