Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/225

Ta strona została przepisana.

Collasie, drabie jeden, pokpiwasz bezwstydnie! Ha... trudno, jestem kim jestem. Śmiech nie przeszkadza mi cierpieć, a ból nie zdoła zamknąć gęby Francuzowi co się zowie. Czy się śmieje, czy wykrzyka nigdy oczu nie zamyka. Niech żyje Janus bifrons, o oczach zawsze otwartych!...
Wrzeszczała coraz głośniej, tak, że nie sposób było słuchać. Przeto uspokajałem ją, mówiłem do niej jak do chorego dziecka, okrywałem kołdrą. Wyrywała się, odrzucała pościel i ryczała w najwyższej pasji:
— Nicponiu! Obrzydły nicponiu i samolubie! Szkoda, że niby to jesteś mężczyzną, a nie masz siły uratować dziecka. Przeklęty sobku! Sobie umiałeś poradzić... ha? A właśnie powinieneś był umrzeć, nie ona!
— Masz rację! — odparłem — Masz zupełną rację! Gdyby Pan Bóg chciał zamiany, niezwłocznie zdjąłbym swą skórę i posłał do nieba w prezencie, ale ten interes, zdaje się, nie dojdzie do skutku. Chociaż niedawno wyprana przez Chamailla, moja skóra ma dużo plam. Oboje mamy już mocno podniszczone ruchomości, przeto pozostaje nam tylko czekać i cierpieć. Cierpmy tedy w milczeniu. Może tą ofiarą ubłagamy Pana Jezusa.