Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/227

Ta strona została przepisana.

— Teraz czas mi iść... — wyszeptała. W tej samej chwili zmętniało jej spojrzenie, a policzki zapadły, jakby nagły powiew wiatru zgasił płomyk życia. Pochyliłem się nad łóżkiem, w którem jej już nie było i patrzyłem niby w wir na wodzie, w dziurę, gdzie na małą chwilę pozostają kształty ciała zapadłego w głąb, niknąć w kręgach rozlewnych.
Zamknąłem jej oczy, pocałowałem woskowe czoło, skrzyżowałem na piersiach spracowane ręce, które nie odpoczywały nigdy i pozostawiając lampę, co zgasła z braku oliwy, usiadłem przy nowym płomyku, który miał odtąd oświetlać dom. Patrzyłem na śpiącą dziecinę, czuwałem nad nią i myślałem... myślałem... Czyż można powstrzymać się od myśli?
— Czyż nie dziwna to zaiste rzecz, że się człowiek tak przywiązuje do takiego maleństwa. Z nią, nawet najgorsze jest dobre, a gwizda się na zło. Mogę sobie nawet umrzeć, cóż na tem zależy. Byle ona żyła, kpię z reszty. Ale koniec końcem coś mi za dużo tego wszystkiego. Wszakże istnieję u licha, żyję, zdrów jestem, władam pięciu zmysłami i kilku jeszcze ponadto, z których najpiękniejszy jest JMĆ. pan zdrowy rozum. Nie boczyłem się nigdy na życic, noszę w brzuchu co najmniej dziesięć łokci kiszek,