Poznał mnie, zatrzymał konia i, robiąc młyńca batem, krzyknął:
— Biedny chłopcze, żal mi cię serdecznie! Miałem wrażenie, żem otrzymał kopniaka w sam brzuch. Stałem nad rowem z otwartą gębą, a on ciągnął dalej.
— Gdzie idziesz? Wróć się, Colasie. Nie idź do miasta! Będzie ci zbyt przykro. Wszystko spalone i zrównane z ziemią. Nie zostało ci nic!
Za każdem słowem ściskało mnie w kiszkach. Udawałem zucha, przełknąłem ślinę, wyprostowałem się i rzekłem:
— Wiem wszystko!
— A więc — odparł kwaśno — pocóż idziesz?
— Chcę widzieć szczątki! — powiedziałem.
— Mówię ci przecież, że nie zostało nic, ale to nic... ani jedna rzodkiewka nie ocalała!
— Przesadzasz, Jojot! — zawołałem — Przecież nie sposób, by moi uczniowie i poczciwi sąsiedzi patrzyli spokojnie na pożar, nie ruszywszy palcem, nie starając się uratować bodaj mebli, rzeźb itd. To zwykła przysługa sąsiedzka.
— Sąsiedzi? — wykrzyknął Jo jot — Nieszczęśniku, ależ to właśnie sąsiedzi twoi podłożyli ogień.
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/233
Ta strona została przepisana.