Ale utraciłem coś więcej jeszcze, bo wolność osobistą. Cóż teraz robić. Czyż zamieszkać u któregoś z dzieci? Przecież przysiągłem sobie wedle sil unikać tej ostateczności, tego prawdziwego nieszczęścia. Kochają mnie i ja je kocham... to prawda! Ale każdy winien siedzieć w swojem gnieździe. Nic też dziwnego, że każdy ptak dba więcej o jaje, które sam zniósł, niż o skorupę tego, z którego się wykluł. Szanuje się rodziców... prawda. Ale pal sześć szacunek! To mamy surogat. Sam uczyniłem, co w mojej mocy, by dzieci me nie miały dla mnie szacunku i powiodło mi się nadspodziewanie. Ale cokolwiekbyś uczynił i choćby cię kochały, to dzieci traktują rodziców zawsze potrochu jak obcych. Przybywasz-z krain, gdzie się nie narodziły, a nie poznasz okolic dokąd zmierzają, jakżebyś się tedy mógł porozumieć z niemi na dobre? Krępujecie się sobą wzajem, i złość w was wzbiera. Przytem, strasznie nawet wspomnieć, człowiek najbardziej nawet kochany nie powinien wystawiać na próbę miłości swych bliskich. Jest to kuszenie Boga. Nie należy domagać się zbyt wielu rzeczy od rodzaju ludzkiego. Dzieci moje są dobre i nie mam żadnego powodu żalić się. Ale są lepsze jeszcze, kiedy nic mam potrzeby uciekać się do nich o pomoc. Mógłbym o tem rzec nie jedno. Pozatem mam swą porcję ambicji,
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/236
Ta strona została przepisana.