Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/237

Ta strona została przepisana.

i nie lubię odbierać pasztetu temu, komu go rat: dałem. Zdawałoby się, że mówię: zapłać! Nie zarobiony kawał chleba staje mi kością w gardle. Zdaje mi się, że widzę jak liczą moje kęsy i łyki. Chcę wszystko zawdzięczać własnej pracy. Muszę być wolny, czuć się panem u siebie, wchodzić i wychodzić wedle upodobania. Jestem do niczego, czując się upokorzonym. Ot, bieda staremu, źle być zawisłym od miłosierdzia swych bliskich, to gorsze jeszcze od zależności od współobywateli bo są do tego zmuszeni i człowiek nie wie nigdy, czy robią to ochotnie. Wolałby człowiek zdechnąć, niż zawadzać...
Tak opłakiwałem utratę dóbr ziemskich i związanych z niemi dóbr duchowych, nie widząc drogi wyjścia. Nagle dostrzegłem przezierające poprzez gałęzie drzew wieżyczki zamku Cuncy przypomniałem sobie wszystkie rzeźby, jakie od lat dwudziestu pięciu wykończyłem dla właściciela, zacnego Jmć. Pana Philberta. Straszny to był oryginał i nieraz się nań nazłosciłem. Pewnego dnia kazał mi wyrzeźbić swe kochanki w strojach. Ewy i siebie w stroju Adama, zaś w zbrojowni polecił nadać wszystkim jeleniom fizjonomje, przypominające najdokładniej mężów, oszukiwanych przez żony, znanych w okolicy... Śmiano się z tego długo. Ale trudno go było zadowolić...