Wstępowałem na główne schody pełen radości, ale nie uszedłszy dziesięciu kroków stanąłem skamieniały, niby żona Lota. Witki winorośli, grona, gałązki brzoskwini, zdobiące poręcz... wszystko było pocięte, pokrajane, zniszczone jakimś toporkiem, czy nożem! Nie wierzyłem oczom i przesuwałem palcem po skaleczeniach, ranach, a z piersi mych wyrywały się jęki. Szedłem dalej drżąc na myśl, co zastanę w komnatach.
Zniszczenie przekraczało wszelkie wyobrażenie. W jadalni, w sypialni, w zbrojowni, wszystkie figurynki mebli i boazerji były bez nosów, bez rąk, bez nóg, a na płaszczyznach skarbczyków i skrzyń, oraz na obramieniu kominka i podstawach kolumn widniały głębokiemi wcięciami poczynione napisy, monogramy właściciela, sentencje głupkowate, oraz różne daty, świadczące którego to dnia i godziny dokonane zostało dzieło zniszczenia... dzieło naprawdę herkuliczne.
W głębi głównej galerji moja przecudna nimfa, oparta jednem kolanem o kark lwicy, musiała służyć za cel, gdyż w brzuchu jej tkwiło mnóstwo kul. A wszędzie gdzie spojrzałem, widniały cięcia siekiery czy noża, dziury, plamy z atramentu i wina, wąsy wymalowane na twarzach kobiecych i sprośne facecje grubo nasmarowane.
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/239
Ta strona została przepisana.