Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/24

Ta strona została przepisana.

Beuwionu, nieforemny, przysadkowaty, tonąc w zieloności, otoczony gnojówkami, u krańców przedmieścia, po drugiej stronie niskiego, zapadłego napoły mostu, moczącego nogi w wodzie.
Wprost domu wznosi się dumna, strzelista wieża Św. Marcina, o haftowanym rzeźbą cokole i rozkwieconym sztukaterją portalu, do którego niby do raju wiodą czarne, starorzymskie, strome schody. Moje penaty i lary znajdują się już za murami miasta. To też ile razy dostrzeże warta nieprzyjaciela z wieży, zamyka bramy, a nieprzyjaciel zachodzi prosto do mnie w gościnę. Lubię wprawdzie pogadankę, ale obszedłbym się zupełnie bez takich wizyt. Zazwyczaj odchodzę, zostawiając klucz w drzwiach. Za powrotem nie zastaję ani klucza, ani drzwi, tylko gole ściany bez dachu. Zaczynam wówczas budować na nowo. Mówią mi ludzie:
— Ośle, pracujesz dla wroga! Porzuć to kretowisko i przeprowadź się do miasta, będziesz bezpieczny!
Odpowiadam:
— Mój drogi Landeri! W kretowisku dobrze mi. Wiem naturalnie, że co mur, to mur. Ale cóżbym widział ukryty za wysokim murem? Szlagby mnie trafił z nudów. Tymczasem nad brzegiem mego Beuwronu widzę mnóstwo rzeczy