szczupłe policzki, chytre oczka i zadarty nosek. Wiedział nicpoń o tem. To też mogłem dowoli grozić pięścią i miotać pioruny. Dostrzegł zawsze uśmiech, kryjący się w oku Jowisza. Gdym go zwymyślał, otrząsał się najspokojniej, nie biorąc sobie gróźb do serca, a za chwilę rozpoczynał na nowo psie figle. Był skończonym nicponiem.
Zdziwiłem się więc niepomału, że niby tryton tryska łzami ogromnemi, jak gruszki, łzami płynącemi kaskadą z oczu i z nosa. Przybiegł, rzucił się na mnie, całował gdzie tylko mógł sięgnąć. Zalał mnie łzami i ogłuszył beczeniem wprost cielęcem.
Nie wiedząc o co idzie, spytałem:
— No... no... cóż ci to? Puść-że mnie! Trzeba wytrzeć nos, zanim się całuje...
Ale miast się uspokoić trzymał mnie dalej, jak konar drzewa, a potem osunął mi się do kolan, do stóp i ryczał coraz głośniej. Uczułem niepokój.
— Kochany chłopcze! — powiedziałem serdecznie — Wstań z ziemi i powiedz, co masz na sercu!
Wziąłem go za ramię, podniosłem... no, no... wstał nareszcie. Patrzę, a tu jedno ramię owinięte brudną szmatą, przez którą przecieka krew. Ubranie w strzępach, a w dodatku brwi zupełnie opalone.
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/244
Ta strona została przepisana.