Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/254

Ta strona została przepisana.

Nikt się nie poruszał. Podszedłem do drugiego domu. Stukałem ręką, kolanem, laską. Nie otwarto. Posłyszałem tylko wewnątrz, jakby chrupot myszy.
Teraz zrozumiałem wszystko.
— Aha! Siedzą, jak świstaki w jamach! Czekajcie, już ja was wykurzę głuptaki! Kroćset djabłów!
Idę do księgami i walę w drzwi, niby w bęben, a przytem trąbię:
— Hejże, stary ośle, przyjacielu Denisie Saulsoy... otwieraj! Inaczej połamię wszystko w kawałki. Otwieraj bałwanie, to ja, Colas Breugnon!
Ledwo te słowa przebrzmiały, nagle jakby dotknięte różdżką czarodziejską rozwarły się wszystkie okiennice domów, potem okna i oto ujrzałem, jak długa ulica, twarz przy twarzy, przerażone fizjognomje mych kochanych mieszczuchów. Tkwiły przy sobie rzędem, niby jabłuszka na półce piwnicy.
Patrzyli na mnie... patrzyli... patrzyli... Nie wiedziałem, że jestem tak piękny... Poklepałem się tedy po brzuchu. Na ten widok twarze rozjaśniły się nagle, a tu i owdzie błysnął nawet uśmiech.