Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/279

Ta strona została przepisana.
XI.
KSIĄŻĘCA ŁĄKA
Koniec września.

Powrócił spokój, zgliszcza ochłodły i zaraza gdzieś przepadła. Ale miasto długo pozostawało pod wrażeniem katastrofy. Mieszczuchy przeżuwali przeróżne rzeczy, jakie przeżyli. Próbowali stopą ziemi niepewni, czy się pod ich ciężarem nie zapadnie. Nie mogli uwierzyć, iż zwyciężyli. Kryli się po domach, co najwyżej przemykali popod ścianami domów ze spuszczonemi uszami i ogonem między nogami. Djabli wzięli ambicję, nikt nie śmiał spojrzeć bliźniemu w oczy. Bano się własnego odbicia w lustrze... albowiem wylazło czasu onych dni szydło z worka. Kanał ja. ludzka ukazała się w całej nagości... A to nie było miłem... o, nie! Jedni wstydzili się drugich, niedowierzano sobie wzajem. Ja sam nie czułem się zadowolony. Zrobiłem wprawdzie co trzeba, ale zawsze, owa masakra masowa, owo autodafé...