Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/297

Ta strona została przepisana.

bigoty straszne. Namyślali się, który ma się poświęcić i byli zaambarasowani tak samo, jak ja. Martynka kocha mnie naprawdę i od pierwszego dnia upominała się, bym u niej mieszkał. Ba... ale cóż powie pan zięć, myślałem ze strachem? Unikałem tedy wszystkich trojga i ulokowałem się w szałasie, w winnicy nad gościńcem baumondzkim. Tu spędziłem noc z zarazą, a ci zaślepieńcy, którzy spalili mój dom zgoła nietknięty chorobą, pozostawili zapowietrzoną budę. Ale nie bałem się już owej damy, przeto przyczaiłem się tutaj, wiedząc zresztą dobrze, że zimować niepodobna w kolebie o nieprzystających drzwiach, wybitych szybach w oknie dziurawym dachu, przez który lała się woda deszczowa. Ale jakoś deszcz nie padał... a jutro... ej... ktoby tam myślał o jutrze? Gdy nie mogę wydobyć się z matni, mam zwyczaj odkładać to na drugi tydzień.
— I na cóż się to zda? — powiedziałby ktoś — Trzeba i tak przełknąć pigułkę!
A oto cobym odparł:
— Czekajże, niewiadomo wcale, czyli za tydzień świat będzie istniał jeszcze. Okropnieby mi było, gdyby akuratnie po przełknięciu pigułki, ozwały się trąby Pana Zastępów. Pocóż się tak spieszyłem? Przyjacielu, nie odkładaj ni