Pewnego dnia, wychodząc z szałasu, spostrzegłem ją zdala. Więc wszedłem do środka i zamknąłem drzwi. Siedziałem z zapartym oddechem. Martynka zapukała:
— Otwórz, ojcze. Wiem, że jesteś w domu! Bębniła pięścią, kolanem, sabotami. Mało nie rozwaliła drzwi. Wreszcie dała spokój. Posłyszałem, że odchodzi, wyszedłem tedy i zacząłem się śmiać. Śmiałem się, kaszlałem, łzy mi zalewały oczy. Nagle posłyszałem za sobą głos:
— Nie wstyd ci, ojcze?
Omal nie upadłem na ziemię. Obejrzałem się i zobaczyłem, że stoi pod murem i patrzy mi surowo w oczy.
— Mam cię, stary błazenku! — powiedziała.
Ogłupiały całkiem, odparłem:
— Ano wpadłem w sidła.
Nagle wybuchliśmy oboje śmiechem. Zawstydzony otwarłem drzwi, a ona weszła niby zwycięski Cezar, stanęła przede mną i, biorąc za brodę, rzekła:
— Proś o przebaczenie!
Rzekłem:
— Mea culpa! (Przy tej okazji, zupełnie jak na spowiedzi pocieszałem się, że zacznę na nowo).
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/299
Ta strona została przepisana.