Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/301

Ta strona została przepisana.

— Kocham cię bardzo, droga Martynko, ale wolałbym dużo kochać cię u siebie, niż iść do cudzego domu!
— Cudzy? Przecież mój...
— Hm... w połowie! — zauważyłem.
— O, nie! — zawołała stanowczo — Bądź ojcze spokojny. Ja się godzę na to, czego on chce, ale on się musi godzić z tem, co jest moją wolą. Zobaczysz... będzie uszczęśliwiony! Dałabym mu, gdyby nie był uszczęśliwiony! Ho... ho!
— Wierzę ci! — odparłem — Ale dotąd miewałem tylko lokatorów... naprzykład żołnierzy z załogi ks. de Nevers, więc nie jestem przyzwyczajony być lokatorem...
— Przywykniesz, ojcze! — powiedziała — Nie mówmy dłużej daremnie... Dalej w drogę!
— Dobrze, ale jeden warunek.
— Już stawiasz warunki?
— Że zamieszkam tam, gdzie zechcę.
— Widzę, że będziesz tyranem! No... ale zgoda!
— Przyrzekasz?
— Przyrzekam!
— I jeszcze jedno...
— Ani słowa! W drogę!
Wzięła mnie za ramię i nagle...
— Au! Jak ty szczypiesz... psia...