Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/308

Ta strona została przepisana.

Za pierwszem słowem Paillard drgnął, skrzywił się i, przerywając mi, zaczął narzekać na zastój w interesach, brak pokrycia gotówką i złych klijentów, tak że mu powiedziałem:
— Drogi Paillard... może chcesz ode mnie drobnej pożyczki na codzienne wydatki?
Byłem dotknięty do żywego, on tak samo, a może bardziej jeszcze. Rozmawialiśmy lodowatemi głosami o różnych rzeczach potocznych. Wstyd go było. Wiem, że nie jest złym człowiekiem, że mnie serdecznie kocha i w tej chwili byłby mi dał wszystko, czegobym zażądał. Tacy już wszyscy ci mieszczuchy. Nawet najhojniejszy z nich zawsze powie nie, gdy tylko ktoś uczyni aluzję do jego kieszeni. Paillard byłby dał wszystko, gdybym mu teraz pisną słowo... ale nie uczyniłem tego. Pogadawszy jeszcze z przymusem o tem i owem, wstałem z krzesła. Odprowadził mnie do samych drzwi. W chwili, gdym je otwierał, nie mogłem dłużej wytrzymać, otoczyłem ramieniem jego szyję i pocałowałem go bez słowa.
Oddal mi pocałunek i rzekł bojaźliwie:
— Dam ci, ile chcesz... ile chcesz...
— Nie mówmy o tem! — odparłem stanowczo.
— Colasie! — powiedział błagalnie — Zjedzmy bodaj obiad razem!