Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/31

Ta strona została przepisana.

— No, cóż wam to, sąsiadeczko? Czemu nos na kwintę? Oho! Wiatr podwiewa spódniczkę... oo, jak wysoko? Ma rację, jest młody... szkoda, że ja nie taki... Wie dobrze szelma, gdzie dobre miejsce... to smakosz... zna się na tem! Nic nie szkodzi, sąsiadeczko... nic nie szkodzi i wiatr musi mieć swe przyjemności... A gdzież to tak spieszycie, matusiu? Djabeł wam wygląda z za kołnierza. Na mszę? Laus Deo! Odniesie on zawsze zwycięstwo nad złością. Będzie się śmiał ten, który płacze, a smażył się będzie ten, który kostnieje na tym świecie! Śmiejecie się... ano to dobrze! Tak... tak i ja spieszę także... idę jak wy na mszę, ale nie tę, którą odprawia proboszcz w kościele. Idę w pole... tam sam Bóg celebruje...
Wstępuję naprzód do córki, by zabrać swoją małą Glodzię. Codziennie odbywamy wspólne przechadzki. Toż moja najlepsza przyjaciółka ta żabusia, ten skrzacik maleńki. Minęło jej dopiero pięć lat, ale ma rozum... ho... ho! Sprytna, jak mały szczurek, a uprzykrzona, jak musztarda na języku. Biegnie, gdy mnie tylko zobaczy. Wie dobrze, że mam zawsze pełne kieszenie różnych historyjek, lubi je podobnie jak ja. Biorę ją za rączkę.