zbudować domu, ale nie o dom szło narazie, tylko o budę, o przytulisko, o norę króliczą!
Lubię, bardzo ludzi, ale pod warunkiem, by ich nie widzieć na oczy, gdy nie jestem usposobiony. Lubię gadać, mleć językiem, ale obejść się nie mogę bez rozmawiania z sobą samym. Jest to mój najlepszy przyjaciel i poszedłbym na koniec świata, by się z nim spotkać. Dlatego też, lekceważąc sobie zdanie ogółu — uparłem się budować dalej.
Niestety, nie było mi pisane, że wygram sprawę. Pewnego dnia, pod koniec października mrozik ścisnął kawalerski i belki pokryły się lodem. Wstępując na rusztowanie, pośliznąłem się i nagle... bums... znalazłem się na ziemi.
— Zabił się! — wrzasnął Robinet.
Przybiegł do mnie, chciał mnie podnosić! Ale powiedziałem z przekorą:
— Zeskoczyłem umyślnie!
Chciałem wstać... Aj... aj! Okropnie mnie boli noga w kostce!... Upadłem z powrotem na ziemię. Przyniesiono nosze, złożono mnie, sąsiedzi utworzyli orszak, odprowadzili mnie do domu, a Martynka załamywała ręce. Wyglądało to jak pogrzeb, bo nie brakło krzyków i lamentu. Uczyniłem co mogłem najlepszego, udawałem zmarłego i w ten sposób uniknąłem powodzi wymówek, zarzutów i dowodzeń.
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/311
Ta strona została przepisana.