do pokoiku za sklepem, ale (mimo ogromnej chętki) uparłem się i wrzasnąłem: nie! nie... kroćset djabłów! Nie chcę się pokazywać ludziom, gdy jestem połamany. Byłbym się zresztą chętnie zgodził, gdyby nie ustawiczne domagania się Martynki. Nie mogłem dopuścić, by otrąbiła uroczyście swoje zwycięstwo. Wyrzuciłem ją przeto za drzwi.
I stało się, co się stać musiało. Zostawiono mnie w spokoju na strychu... Nie płacz, Colasie... sameś sobie piwa nawarzył.
Szło mi od początku o to, by jak najmniej zawdzięczać zięciowi. Czułem przecież, że to człowiek obcy. Ale rachunek zawiódł. Największa mądrość to... być kochanym... największe głupstwo pozwolić, by ludzie o człowieku zapomnieli... no i... stało się... Zapomnieli i to niewypowiedzianie szybko. Nikt mnie odtąd nic odwiedził, nawet Glodzia nie zjawiła się już.
Słyszałem jak się śmiała, jak biegała i uśmiechałem się do niej z głębi duszy, ale wzdychałem jednocześnie, bo pragnąłem dowiedzieć się z czego się śmieje. Czyniłem wyrzuty niewdzięcznicy, a przyznawałem, że na jej miejscu uczyniłbym to samo.
Pewnego dnia (a właśnie byłem bardzo smutny) przybył Paillard. Przyjąłem go niezbyt
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/314
Ta strona została przepisana.