uprzejmie. Usiadł przy łóżku, trzymając na łonie grubą książkę zawiniętą starannie w papier. Usiłował nawiązać rozmowę, ale nie kleiło się jakoś. Ukręcałem kark każdemu tematowi, przecinałem wątek twardem słowem, wypowiadanem z wściekłością w głosie.
Nie wiedział co mówić i zaczął dla kontenansu bębnić marsza po brzegu łóżka. Poprosiłem go, by przestał. Skulił się zaraz, zmartwiał i nie śmiał się ruszyć. Śmiałem się w duchu i myślałem:
— Acha... masz teraz wyrzuty sumienia. Gdybyś był pożyczył pieniędzy, nie byłbym zmuszony łazić po belkach. Złamałem nogę... dobrze ci tak! Cieszy mnie to! Bo właśnie twoje sknerstwo doprowadziło mnie do nieszczęścia!
Nie śmiał ust otworzyć, a ja również milczałem, chociaż świerzbiał mnie język. Nakoniec wybuchnąłem:
— Gadajże u licha! Myślałby kto, że siedzisz u łoża konającego! Któż przyłazi poto. by milczeć? Gadaj, albo wynoś mi się! Nie wytrzeszczaj gał, nie skub tej przeklętej książki... Cóż to za bibuła? Biedaczysko wstał i powiedział:
— Drogi Colasie, widzę że jesteś poirytowany. Przeto odchodzę. Przyniosłem ci książkę...
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/315
Ta strona została przepisana.