ojcowie, i arcyprzodkowie nasi naznosili wszelakiego dobra. To też bylibyśmy szaleńcami, paląc nasze śpichrze dlatego jeno, że pola rodzą świeże zboże. Poczciwy, stary Adam był dzieckiem. Jestem również starym Adamem, albowiem jestem człowiekiem, ale urosłem znacznie od tego czasu. Jesteśmy te same drzewa, ale korony nasze sięgają wyżej. Każdy cios odrębujący gałąź, odczuwam we własnym pniu. Mam współudział w radościach i troskach wszechświata, cierpię z cierpiącymi, śmieję się ze szczęśliwymi. Lepiej niźli w życiu, przez książki czuję braterstwo, łączące ludzkość całą, wszystkich, noszących łachmany i korony, albowiem z jednych i drugich nie pozostanie nic prócz popiołu i płomienia, który sycony samą treścią dusz naszych jedną a wieloraką wzlata ku niebu, głosząc niezliczonemi krwawemi językami chwałę Wszechmocnego...
Długo tak marzyłem samotny na strychu... Jesienny wichr ustał, ściemniło się jeszcze bardziej, śnieg zaczął muskać szyby końcami swych skrzydeł. Cienie rozesłały kobierce od ściany do ściany. Coraz mniej widzę. Pochylam się nad kartkami, chwytam opowieść, co czmycha przede mną, kędyś ku mrokom dążąc. Dotykam nosem papieru, niby pies idący tropem... Daremnie... nadchodzi noc,... zwierzyna pierzchła, przepadła.
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/327
Ta strona została przepisana.