Zatrzymuję się pośród boru i nadsłuchuję, a serce mi bije mocno. Pogłosy giną, topią się w dali. Zamykam oczy, by widzieć lepiej i marzę nieruchomy, wyciągnięty na łóżku. Nie sypiam... wolę przetrawiać swe myśli, delektować się obrazami, dumam... spoglądam nieraz przez pół nocy w niebo pocięte prostokątami szyb. Wyciągam ramiona, tykam wklęsłej, hebanowej kopuły nieba i myślę o tem, gdzie jest teraz gwiazda Cezara...
Świta, ja ciągle marzę...
Jawi się dzień niedzielny, dzwony grają, a ja upajam się tą muzyką, wypełniającą dom od piwnic do mego strychu.
I znowu wraca wizja. Niby opar wzbija się z kart książki, (kart pokrytych memi dopiskami... o biedny Paillardzie!). Słyszę tętniące wozy, łomot nóg zbrojnych kohort, brzmią fanfary, huczą rogi, rżą konie! Drżą szyby, dzwoni mi w uszach, bije młotem serce i już mam zawołać:
— Ave Cesar Imperator!
Nagle wchodzi mój zięć, Florimond, wita mnie, pyta jak spałem, potem zbliża się do okna, ziewa głośno i oświadcza:
— Djabeł dziś hula po polach, zadymka straszna! Psa kulawego nie było od rana na gościńcu!
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/328
Ta strona została przepisana.