Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/330

Ta strona została przepisana.

kiemś wnętrznem rozczuleniem. Niezdolny byłbym dzisiaj zrobić krzywdy muszę.
Myślałem, że jestem sam. Nagle spostrzegłem, że w kącie siedzi Martynka. Nie zauważyłem jej dotąd wcale. Nie rzekła ni słowa, co stało w sprzeczności z jej usposobieniem, siadła tylko, zajęła się jakąś robótką ręczną i nie patrzyła wcale na mnie. Uczułem potrzebę podzielenia się z nią szczęśliwością, która mnie ogarnęła, spytałem tedy, na chybi-trafi, by rozpocząć rozmowę:
— Z jakiegoż to powodu dzwoniono dzisiaj rano u Św. Marcina?
Wzruszyła ramionami i odparła:
— Dziś właśnie mamy Św. Marcina.
Spadłem z wyżyn uniesienia na ziemię. W marzeniach swych zapomniałem całkiem o wielkim patronie rodzinnego miasta.
— Jakto? — zawołałem zdumiony.
Ujrzałem w tej chwili wśród tłumu mych przyjaciół-bohaterów z Plutarcha, starego, a równego im zaprawdę męża, tnącego mieczem swój płaszcz, by się nim podzielić z biedakiem.
— Marcinku... przyjacielu drogi! — zawołałem — Jakże mogłem zapomnieć o tobie?
— Dziwisz się? — zauważyła złośliwie Martynka — No... to dobrze! Czas ostatni, byś ojcze odzyskał zmysły! Zapominasz o Panu Bogu,