Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/34

Ta strona została przepisana.

Ale wtem poczciwy skowronek przyleciał i chwycił prędko w dzióbek ziarnko ognia, które, upuszczone przez gila; wracało już do nieba. Potem bez namysłu, z szybkością strzały spada prosto na ziemię i zakopuje ziarnko starannie w stężałym od mrozu zagonie, a zagon od gorąca rozmarza... pulchnieje...
Skończyłem swoją historyjkę. Teraz zaczyna Glodzia skrzeczyć, jak sroczka. Za miastem, chcąc dostać się na wzgórze, wziąłem ją na plecy. Niebo szare, śnieg chrzęści pod nogami, krzaki i wychudłe, jakby szkieletowate drzewa, pootulane białemi materacami. Dym wznosi się z kominów prosto w górę i ma szafirowy kolor. Nie słychać nic, prócz rechotania mojej małej żabki. Jesteśmy na szczycie.
U stóp mam miasto przepasane, niby dwiema wstęgami, leniwym nurtem Jonny i krętym Beuwronem. Wszystko ma czapki z śniegu. Mimo, że przemarzłe jest do szpiku kości, skulone i drżące, miasto rozgrzewa mi serce ile razy obejmę je spojrzeniem.
Miasto otaczają piękne wzgórza, wyglądają tak, jak brzeg gniazda słomianego, pośrodku którego spoczywają pisklęta ludzkie. Za wzgórzami garbią się góry, zataczają wielokrotne szeregi, falują wokół przebłękitnione oddalą, niby