stacza się lekkim spadkiem ku bielejącej w dali wiosce Armes, która przegląda się w krystalicznych nurtach rzeki. Pośrodku pobliskiego pola stoi wielki orzech i wznosi ku niebu sękate, nagie, czarne ramiona. Łysy jest jeszcze zupełnie. Wokoło drzewa tańczą dziewczęta. Chodźmy do nich. Dzisiaj właśnie zaniosły, wedle obyczaju, kumoszce sroce ciastko świętalne.
— Glodziu... patrzno! Tam na drzewie siedzi sroczka, sroczka-plotkarka, sroczka-złodziej... Widzisz? Ma białą kamizelkę i wychyla się, by nas zobaczyć. Straszna z niej ciekawska. Wszystko musi wiedzieć. Jej gniazdko nie ma drzwi, ni okien, trzyma się ledwo gałęzi i wiatr hula po niem jak chce. To umyślnie, gdyż boi się, że coś ujdzie jej krągłym, ciekawym ślepiom i nie będzie mogła wypaplać. Bardzo często przemarznie do kości, lub przemoknie do nitki... ale nic sobie z tego nie robi. Główna rzecz, to zaspokoić ciekawość. Strasznie zła. Wydaje się, jakby mówiła: Cóż mi tam po darach waszych? Zabierzcie je sobie z powrotem. Czy myślicie, że gdybym miała ochotę na te wasze głupie ciastka, nie umiałabym sobie poradzić? Ha... ha... ukradłabym i basta! Nie sprawia mi przyjemności jeść rzeczy, które mi ktoś pod nos podsunie. Smakuje mi tylko kradzione!
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/52
Ta strona została przepisana.