Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/56

Ta strona została przepisana.

I oto zaraz okazało się, jak to dobrze mieć za nieprzyjaciół ziomków swych, Francuzów. Inni, są to krasę byki, Niemiec, Szwajcar, czy..Anglik, pojmie dopiero na Wilję to, co słyszy na Wszystkich Świętych i oczywiście, wziąłby za oczywiste kpiny ową awanturę z zacnym Pluviaut. Ale Francuzi rozumieją się bez słowa. Czyś z Lotaryngji, czy z Tours, czy Szampanji, czy Bretanji, czyś gęś z Beauce, czy osioł z Beaune, czy zając z Vezelay, wszystko jedno! Możemy się między sobą bić, kraść, rabować, to inna sprawa, gdy jednak trafi się dobry żart, wszyscy się zaraz na tem poznają.
Ujrzawszy tedy naszego Sylena, cala armja nieprzyjacielska wybuchła szczerym, głośnym, wesołym śmiechem. Śmiali się czysto po francusku a więc oczyma, ustami, nosem, gardłem, twarzą, sercem, brzuchem, a nawet nogami, drgającemi w takt śmiechu.
Na Św. Rigoberta! Widząc jak się śmieją, ryknęliśmy w odpowiedzi i śmiech zahuczał wzdłuż murów.
Potem wymieniliśmy poprzez bastjony połajanki, trzymane w tonie żartobliwym, wzorowane na klasycznych enuncjacjach Ajaksa i Hektora. Tylko nasze były pulchniejsze i więcej... tłuste. Kadbym je zanotować, ale nie mam czasu.