ciągle na czasy i ludzi, ale w gruncie rzeczy przepadał za żarcikami i facecjami jeszcze bardziej ode mnie. Miał zwyczaj rzucać ucieszne kalembury z miną grobową i cieszył się z nich, a gdy zasiadł u stołu przy flaszce i, wielbiąc świętych Komusa i Momusa, zaintonował ulubioną piosenkę, miło było nań spojrzyć.
Długo ściskał me ręce w swych wielkich, namulonych dłoniach. Cóż to były za ręce! Zwinne, zręczne, potrafiły wszystko, wodzić piórem, gestykulować, grać na rozlicznych instrumentach, piłować, szyć, oprawiać książki, rzeźbić, kleić... Zrobił sam wszystko, co było w domu. Nie było to wprawdzie piękne, ale nosiło niezaprzeczenie swoistą cechę, miało charakter twórcy, było jego wizerunkiem.
By nie stracić wprawy, użalał się na to czy tamto, ja zaś naprzekór chwaliłem wszystko. On był pan: Temgorzej, a ja pan: Temlepiej. Takeśmy się zawsze zabawiali. Nadewszystko skarżył się na swych klijentów i tutaj miał zupełną rację. Niebardzo się spieszyli z regulowaniem rachunków, tak że miał należytości z przed trzydziestu pięciu lat. Ale nie czynił kroków sądowych, by je odzyskać. Wolał narzekać. Wogóle płacono mu tylko przypadkiem, gdy komuś przyszło na myśl i to zawsze w naturze.
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/72
Ta strona została przepisana.