Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/83

Ta strona została przepisana.

na czuby topoli ozłocone słońcem, rozbłyskujące jasnem listowiem, na roztocz doliny Jonny, od której dochodził łoskot kijanek praczek zajętych bielizną, a Chamaille, rozpogodzony zupełnie, mówił:
— O, jakże słodko żyć w tym kraju! Składam dzięki Bogu, iż pozwolił nam trzem tu się urodzić. Czyż jest na świecie coś rozkoszniejszego, weselszego, ponętniejszego, coś bardziej wzruszającego? Patrząc, czuje się łzy w oczach! Radbyś to zjeść... połknąć!
Przytakiwaliśmy jego słowom, kiwając głowami. Nagle zaczął znów głosem twardszym:
— Ale po jakiegoż djabła ten sam Pan Bóg wpadł na nieszczęsny pomysł zapaskudzenia tego raju chłopami? Niewątpliwie miał rację... niewątpliwie wiedział co czyni. Ale jabym wolał myśleć, że się omylił, że palnął głupstwo, bo wówczas możnaby mych parafjan przepędzić stąd na cztery wiatry, gdzieś do kraju Inkasów, czy Turcji, wogóle na koniec świata, byle tu po nich ślad nie został.
Odparliśmy:
— Chamaille!
Tak zwany lud jest wszędzie jeden i ten sam, na całym świecie niema innego. Nie warto zamieniać jednych na drugich.