nocy. Człowiek uczuł jakąś wielką błogość w piersi, przypływ dumy, jakiś rozrost własnej osobowości, życia, ufności w siebie, która uczyniła go rozmarzonym i nerwowym wobec świetlanych brzasków zorzy porannej.
Najpierwsze ognie szkarłatne zapłonęły już na widnokręgu, a zarazem zerwał się łagodny wietrzyk. Zwierzątka dzienne jedne po drugich otwierały ślepia, ptaki szczebiotały w zachwycie, zwracając się ku wschodowi. Pod mgłą przejrzystą rzeka wydawała się zrazu jakgdyby z matowej cyny, potem pogrążyły się w niej blaski mgły, cały świat drgających form i odcieni. Wierzchołki dużych topoli i traw maleńkich na sawanach drżały jednaką żądzą życia. Już gwiazda duża wznosiła się powyżej odległego lasu, smugi jej spływały na dolinę poprzedzielane chwiejnymi, nieokreślonymi deseniami drzew. Człowiek wyciągał ramiona w jakiemś niejasnem poczuciu religijnem bez określonego kultu, postrzegają siłę promieni, wiekuistość słońca, przelotne trwanie własnej swojej osoby. Potem opadł go śmiech, jego okrzyk zwycięzki rozległ się znowu.
Eho, eho, eho!
Na skraju jaskini ukazali się ludzie.