Strona:PL Rudyard Kipling-Księga dżungli 153.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cicho bądź i nie oglądaj się! — odrzekł Keryk — Niezawodnie jest to duch Zacharowa! Muszę niezwłocznie zamówić modlitwę u kapłana.
Do rzeźni było niedaleko, ale droga trwała dobrą godzinę. Keryk baczył pilnie, by się foki nie zgrzały, w takim bowiem razie skóra drze się łatwo przy obciąganiu. Szli powoli, minęli przesmyk, zwany przesmykiem Morskiego Lwa, minęli skałę, zwaną Webster House, i drugą, zwaną Salt House, zasłaniającą przed wzrokiem fok, zebranych na wybrzeżu, to, co się poza niemi działo. Kotik szedł ciągle za gromadą zdumiony i spocony wielce. Wydawało mu się zrazu, że zaszedł bardzo daleko, ale przekonał się, że dolatuje tutaj wrzawa z foczego osiedla na wybrzeżu.
Nagle Keryk usiadł na skale, dobył z kieszeni wielki, metalowy zegarek i, spoglądając nań często, czekał przez dobre pół godziny, by foki ochłonęły po marszu. Kotik widział to wszystko i słyszał szelest kropel wody, spadających z czapki Keryka. Po pewnym czasie zjawiło się kilkunastu ludzi z wielkiemi, ciężkiemi, okutemi żelazem, pałkami w rękach. Keryk wskazał kilka fok wśród stada zanadto spoconych, lub też pokaleczonych przez towarzyszów, a ludzie odtrącili je na bok, kopiąc ciężkiemi butami, zrobionemi ze skóry konia morskiego. Gdy się to stało, krzyknął Keryk donośnie:
— Zaczynać! A żywo!