Strona:PL Rudyard Kipling-Księga dżungli 227.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Kolor miała stalowo siny, a czerniły się na niej kontury kilkunastu słoni, jakby plamy z atramentu. Tumai patrzył z przerażeniem na wysuwające się nieprzerwanie z gąszczu postacie przybywających słoni i liczył, ile ich jest. Coprawda umiał liczyć jeno do dziesięciu, ale znaczył na palcach dziesiątki, niedługo jednak zabrakło mu palców i uczuł zawrót głowy. A z poza polany ciągle jeszcze dolatywał trzask gałęzi, łamanych przez torujące sobie drogę zwierzęta. Te, które stanęły na polanie, zachowywały się cicho i poruszały bezgłośnie, jak widma.
Były tu samce dzikie, z białemi kłami i mnóstwem liści, gałązek i szyszek w każdej fałdzie skóry i za uszami, były też opasłe, ciężkie samice z warchlakami o różowawej skórze, nie dosięgającemi im do kolan i plączącemi się pod nogami matek. Tumai widział również młodziaki z małemi kłami, niezmiernie dumne z tej oznaki dojrzałości, dalej suche, kościste staruszki z twarzami okrytemi głębokiemi zmarszczkami, i trąbami, przypominającemi suche konary drzew, a wreszcie stare buhaje, noszące na bokach i grzbietach głębokie, długie szramy, pamiątki dawnych, zaciętych bojów. Ciało ich oblepione było zeschłem błotem, pozostałem po kąpielach w bagniskach dżungli, a pośród nich widniał kolos ze złamanym kłem i wielką blizną na czole, będącą śladem pazurów tygrysa.
Łeb przy łbie stały słonie zwartem kołem wokół polany, niektóre spacerowały po niej parami, inne