Strona:PL Rudyard Kipling-Księga dżungli 247.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

z oczu przewodnika, nie mogłem znaleźć ciebie, Billy, więc uciekłem razem z tymi panami.
— Nazywasz panami artyleryjskie woły? Musiał ci strach pomieszać rozum, mój drogi. Ja, posłyszawszy, że wielbłądy się spłoszyły, wydaliłem się po prostu za obóz, by mieć spokój. A skądże wy jesteście, chłopcy? — dodał, zwracając się do wołów.
Obróciły strawę językami i odrzekły razem:
— Siódme jarzmo pierwszego działa ciężkiej artylerji. Spałyśmy, gdy napadły na nas wielbłądy, gdy zaś zaczęły po nas deptać, wyniosłyśmy się poprostu, bo lepiej leżeć spokojnie w błocie, niż dać się kopać na najlepszej podściółce. Mówiłyśmy oba temu młodzieńcowi, że nie ma się co bać wielbłądów, ale on był innego zdania... Buu!
Zaczęły na nowo przeżuwać, znużone długiem mówieniem.
— No i cóż? — spytał Billy kolegi — Przyjemnie ci, że drwią z ciebie nawet woły artyleryjskie?
Młody muł zgrzytnął zębami i mruknął coś na temat, że nie zważa na starą wołowinę, ale woły trącały się rogami i uśmiechały się, żując dalej.
— Nie gniewaj się! — rzekł mu koń — Każdy może przestraszyć się w nocy rzeczy nieznanej sobie. Pamiętam, że kilka razy zrywaliśmy się w nocy z uwięzi, a było nas czterystu pięćdziesięciu, dlatego tylko, że jakiś rekrut naopowiadał nam niestworzonych rzeczy o tak zwanych wężach-biczach, napotykanych w Au-