Rozmowa też ze starym Grekiem czczą nie była, bo Chryzyp, choć niewolnik, równego sobie w Rzymie nie miał, a Markus w tem miał słuszność, gdy mi dowodził, że w nim dał mi największy skarb, jaki kiedy posiąść mogłem.
Rzadko widując Markusa, od którego wszelkiemi sposobami Kwintus i przyjaciele jego mnie odsuwali, anim postrzegł, jak starzec posunął się i zasnął.
Jednej nocy po długiej biesiadzie, której wesołe odgłosy dochodziły aż do nas na drugi domu koniec, gdyśmy już z Chryzypem kłaść się mieli, przybiegł ulubieniec stryja, wyzwoleniec Itichus, dając mi znać, abym się do niego udał, gdyż śpieszno mnie do siebie przyzywa. Zarazem i Chryzypowi iść kazano. Śpiesznie togę zarzuciłem, nie wiedząc, coby to znaczyć miało, i poszliśmy do izby biesiadnej.
W triclinium[1] na trzech łożach leżeli: stryj mój Markus z chalcedonową swą czaszą w ręku, Kwintus na konsularnem miejscu obok, dalej zwykli jego biesiad towarzysze, pasorzyci i klienci: Aeljusz, który go bawił dowcipnemi opowiadaniami, żarłok i opilec Karinus i służący pokornie wszystkim za pośmiewisko Pontykus. — Goście już byli dosyć podochoceni i wieńce swe różane do czasz poobrywali, podłoga zarzucona była kośćmi i chleba kawałkami, zlana libacjami[2] dla wszelakich bo-