mu. Was widywałem nieraz z dala w termach i w ulicy... alem się nie zbliżał. Obu nam fortuna sprzyjała...
Spojrzeliśmy sobie w oczy, mnie i jemu, mimo łask jej, nie wesoło z nich patrzało.
— Ale dokądże to jedziecie, bez ładownych wozów, mułów i orszaku — zapytał.
— Tylko do Tyburu, aby świeższem niż rzymskie odetchnąć powietrzem.
— Dobrze więc — rzekł — odetchniecie niem u mnie, a nie w ladajakiej gospodzie u Davusa, któryby was lichem winem napoił; mam tu moje tugurium[1] na górze, winnicę, cień, źródło szemrzące wody czystej, i znajdę wina amforę nie z dzisiejszego konsulatu. Masz li co lepszego do roboty?
Otóż tak się stało, żeśmy razem pieszo poszli za końmi do domu Celsusa i przesiedzieliśmy tu do mroku i księżyca. Alem w towarzyszu innego znalazł, niżelim się spodziewał, człowieka, umysł poważniejszy nad wiek, surowy, namiętności ukojone, smutek wreszcie tych, co dalej widzą, niż inni. W dworaku syna Domicjuszowego były to wcale niespodziane przymioty i podobał mi się wielce, a on także do mnie odrazu przystał.
Pseudourbana[2] Celsusa, choć on ją skromnie szałasem swoim nazywał, całkiem była piękną, szczupłą, ale wygodną. Chłopię czysto odziane podało nam skromną cenę prawdziwie horacjuszowską, cykorję, laganum[3],