Uderzyło to Nerona, zadumał się, ale po chwili już zdawał się o tem nie myśleć, wziął lutnię i począł śpiewać, nie wiem czemu, zburzenie Troi... potem przybrany w diadem złocisty, popędził na watykański cyrk swój, z niego zanieść się kazał do łaźni, wrócił na Palatyn i pisał coś, przyśpiewując, a do wieczerzy, która trwała późno w noc, powołał zwykłych swych towarzyszów, miejsce konsularne dając Sporusowi. Na czole jego nie widać było troski, owszem rozbudzoną wesołość, taką, jaka zwykle wielkie wybuchy poprzedza. Wśród rozmów wracał nieustannie do ulubionego przedmiotu, aby Rzym na nowo odbudować i dać mu imię nowe Neropolis.
Ktoś z przytomnych szepnął, że Roma[1] z tych samych składa się zgłosek, co Amor[2], i że to imię święte niedarmo nosi stolica... ale Nero odparł, że z małą zmianą Eros[3] w jego imieniu też się znajduje...
Oto masz powtórzone rozwlekłe opowiadanie Celsusa, który wnosi, że się na jakąś burzę zabiera. Kiedy jednak wybuchnie, nikt przewidzieć nie potrafi. Rzucony postrach chrześcijan tak dalece tkwi w duszy Nerona, podsycany przez jakiegoś wróżbitę z Azji, że nocą zrywa się, krzycząc, jakby go już ścigano, i przez Eumenidy prześladowanym się być mieni.
Mnogich zbrodni wspomnienia dosyć, by furje spocząć nie dały.