Strona:PL Rzym za Nerona (Kraszewski).djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

się jeszcze, zniszczenie roznosząc zwycięsko. Widać już było z muru, na którym stanąłem, jakby szerokie morze płomieni i nad nim kłębiące się dymy krwawe. Wicher miotał niemi jakby olbrzymim velarium purpurowem nad areną teatru...
Gdzie niegdzie z pośrodka ogni sterczały białe kolumny świątyń obalonych i ściany gmachów, których oknami płomień wyciągał szyje, dym buchał gęsty i iskry gwiaździste... Jasno było jak we dnie, ale blask to był płowy, straszny jak wśród jesiennej burzy i piorunów. Aż tu dochodziło mnie ryczenie, huk, grzmot zmięszanych głosów ludzi, zwierząt, i syk niszczących płomieni. Niekiedy głośniej, przenikliwiej zawyło kilkaset jakichś głosów, oznajmiając tajemniczą klęskę i przestrach niewysłowiony... Przyznaję, był to widok nawet z męskich oczów łzy mogący wycisnąć.
Siedziałem na złomie muru osłupiały, sam niewiedząc, co począć z sobą, nie wiedząc, czy iść, po co, i dokąd? Insula moja w pośrodku miasta gorejącego, a z nią wszystko, co po stryju odziedziczyłem, już dawno w gruzach dymiących być musiało, dom na Palatynie widziałem rozbijany i łupiony... Co było robić z sobą? dokąd się udać?
Spokojniejszy o Sabinę, nierychło teraz zacząłem myśleć o sobie... noc zdawała się późna... wicher wzmagał się coraz silniejszy... powietrze skwarne niosło z sobą wyziewy spalenizny, jakby śmiertelnego stosu... Nic obiecywać się nie zdawało, aby ta klęska prędko ustać mogła.
Znużony, zgłodniały, senny powlokłem się szukać