stać do ostatecznego ukończenia targu, później wybierał się do żony i syna i mieli razem przepędzić lato nad jeziorem Trazimenu. W jesieni mieliśmy się wszyscy zjechać w Paryżu[1].
Udałem się do Flamarande stęskniony za małym moim Esperantem i chciwy odpoczynku po doznanych wzruszeniach. Najstraszniejszem dla mnie wspomnieniem była ta chwila pytań i próśb pani Flamarande. Obraz tej matki, której rozpaczy stałem się przyczyną, a która zamiast przeklinać mię, ściskała moje ręce i nazywała mnie swoim przyjacielem, stawał nieustannie przedemną. Napróżno unikałem prawie przez przeciąg czterech lat wszelkiego z nią spotkania, napróżno urządziłem moje zajęcia w ten sposób, żeby nigdy nie spostrzegła mojej obecności: przyszła nareszcie nieodwołalnie chwila, w której przeznaczonem mi było stać się czemś dla niej i odegrać jakąś rolę w jej życiu. W pierwszych czterech latach, myśl o pierwszem jej pytaniu do mnie zwróconem, sprawiała mi niepokój i trwogę, a teraz wspomnienie tej sceny stawało się dla mnie męczarnią.
Opanowywały mnie straszne niepokoje. Może była ciężko chorą, może nawet oszalała na prawdę, może potrzebny byłem Rogerowi pozostawionemu na łasce innych sług. Dla czego pozbawiłem ich nikczemnie moich usług z prawdziwie przyjacielskiem poświęceniem pełnionych? Byłem najgorzej usposobionym wtedy właśnie, kiedy mogłem używać w całej pełni nadanej mi wolności. Widok Esperance’a ożywił mnie. Wyrósł bardzo, a tak był pięknym, że zwracał powszechną na siebie uwagę. Chciałem niespodzianie podejść moich ludzi by się przekonać, czy mu było u nich dobrze i czy dbali o niego. Znalazłem go czysto ubranym i zdrowym, wyrażającym się doskonale w narzeczu tutejszych mieszkańców a nawet w języku czysto francuskim; zapomniał o swoich Alpach i