wyryło się ognistemi zgłoskami w moim umyśle. Zciemniało się, nie mogłem więc rozróżnić rysów jego twarzy. Podwoiłem kroku w zamiarze przypatrzenia mu się bliżej, chcąc go zmusić moim ukłonem do zdjęcia kapelusza, który ogromnemi kresami zakrywał mu całą twarz, gdy wtem przy zakręcie skały straciłem go w jednej chwili z oczu i już nikogo więcej nie zobaczyłem na ścieżce. Zniknął jak mara, bo z jednej strony cypel zjeżonej skały nie odkrywał żadnej szczeliny, gdzieby się mógł wśliznąć; z drugiej zaś ta sama prostopadła skała była pogrążona w bezdennej przepaści, w której szumiał bystry potok. Przystanąłem zdumiony, przepatrzyłem wszystkie kąty i na koniec zniknięcie tego człowieka w tem miejscu, zostało nadal dla mnie zagadką. Pytałem się sam siebie, czy nie byłem na chwilę igraszką jakiego przywidzenia. Hrabiego Flamarande zacząłem już uważać jako szaleńca i przypuszczałem ze strachem, że stan jego moralny mógł być dla otaczających go bliżej zaraźliwym.
Puściłem się po chwili dalej, drogą ku zamczysku i spotkałem się z Ambrożym idącym tą samą ścieżką i niosącym na barkach małego Esperance’a.
— Nie idziemy prędko, czekamy na pana, rzekł do mnie. Jaką to zwierzynę tropiłeś pan tam na dole, żeś się pan tak wszędzie rozglądał i szukał czegoś.
— Chciałem znaleźć drogę, odpowiedziałem, którą mógłby przejść jakiś człowiek idący naprzeciw mnie, a którego i wy musieliście spotkać.
— Szymon, młynarz z Saint-Julien? Nikogo innego nie spotkaliśmy.
— Gdzież mógł się podziać z miejsca, gdzie go straciłem z oczu?
— Czyż chciałeś pan mówić z nim?
Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/124
Ta strona została skorygowana.