dzialnym. Mieszkał tuż przy nas, ale wiedziałem, że do domu wraca dopiero około dziesiątej w nocy.
Niespokojny nie widząc pani już od czterech dni, postanowiłem pytać się o matkę Rogera, galopującego na drewnianym koniu w kurytarzu. Zdziwiło go moje zapytanie: — Mama dobrze się ma, leży w łóżku, odpowiedział.
— Czy je cokolwiek?
— Naturalnie. Jakże by żyła nie jedząc?
— Czy jesz zawsze z mamą śniadanie?
— Nie, od jakiegoś czasu, mama je w łóżku, a ja z Heleną w salonie.
— Ale co dzień widujesz mamę?
Roger spojrzał na mnie zawstydzony i zdziwiony, tak jak bym go łajał, że zapomniał o matce. — Pobiegnę ją ucałować, zawołał i wybiegł.
Nie zatrzymywałem go. Sprawdzać przez to dziecię nieobecność matki, albo zdradzać ją, było mi wstrętnem. Widziałem go jeszcze tego dnia kilka razy ale nie pytałem go się o nic. Wyrzucałem sobie żem już i tak powiedział za wiele. Cieszyło mnie, że widziałem go wesołym i szczebiotliwym jak zwykle.
Przeszło tak jeszcze dwa dni. Kucharz sporządzał skromny obiadek dla chorej. Lokaj zanosił go do przedpokoju pani a ztamtąd Helena zabierała od niego osobiście talerze i próżne stawiała na tem samem miejscu. Wizyty zakazano przyjmować. Wszystkim kazano mówić, że pani wyszła albo wyjechała na wieś. Lekarz przyszedł i wrócił się, myśląc, że już zdrowa.
Nazajutrz Roger z zadąsaną minką przyszedł do mnie na kurytarz, zapytałem go co mu jest?
— Powiedz mi, zawołał, zarzucając mi rączki na szyję, czy osoba chora zawsze jest zagniewana? — Nie zrozumiałem go.
Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/151
Ta strona została skorygowana.