łem jeszcze kilka kroków, szukając w około rękami, ale nie znalazłem oparcia. Zabłądziłem w tym labiryncie bez wyjścia. Za pierwszym krokiem naprzód czekała mnie może przepaść bezdenna. Bojaźń dławiła mnie; chciałem krzyczeć, ale wstyd mi było; obezwładniało mnie przeczucie strasznej śmierci, jakiej uledz mogłem w tej jaskini. „Chciałeś stać się panem przeznaczenia drugich — szeptało mi sumienie — byłeś sługą, nie cofnąłeś się przed niczem, aby tylko zawładnąć losem wyżej od ciebie położonych osób, za to teraz bezsilny zginiesz nędznie w tej pieczarze, nie żałowany przez nikogo, ho taka należy ci się nagroda.“
Zwolna opuszczały mnie siły i omdlewałem. Nie wiem jak długo pozostawałem w tym stanie, a kiedy się ocknąłem, usiłowałem bądź co bądź wydostać się z tego okropnego położenia. Przeczołgawszy się zaledwie o dwa metry przestrzeni, uderzyłem się o schody. Obmacałem je, oburącz chwyciłem za poręcz i przekonałem się, że to schody od piwnicy „Zakątka.“ Wchodząc, zostawiłem drzwi od kurytarza otwarte, a z powrotem przebyłem je bezwiednie. Lekko podważyłem przymknięte nad moją głową drzwi od salonu — i z jakąż radością witałem światło dzienne!
Przymknąłem je skwapliwie i przytrzymałem oddech. Rozmawiano na górze, a silny głos Ambrożego odbijał się o sklepienie mojej klatki. Salcéda poznałem natychmiast po głosie. Powrócili górą, gdy ja błądziłem w podziemiu, albo może przechodzili obok mnie poboczną i prawdziwą drogą.
Chodzili po salonie i słyszałem wyraźnie jak Ivoine się dziwił, że okno zastali otwarte. — Zapomniałem sam zamknąć, odpowiedział mu Salcéde. —