a tak bytem blisko zamczyska, że musiałem ukryć się w gęstwinie drzew i wypatrywać stosownej chwili, aby mnie na drodze nie spostrzeżono. Głód mnie umarzał. Jak dziecko szukałem w maju poziomek, kiedy wszystko było dopiero w kwiecie.
Zbliżyły się głosy dziecięce. Schowałem się w najgęstszą krzewinę. Dzieci przechodziły tuż koło mnie szukając czegoś, a jedno z nich wykrzyknęło: Chleb zjedzony — byli tu. — Tak jest, rzekło drugie, a cóż Esperancie jesteś zadowolony?
Na słowo „chleb“ uczułem większy jeszcze głód, ale usłyszawszy imię Esperanca, zapomniałem o mojej męczarni. Podniosłem głowę i zaglądnąłem z gęstwiny. Poznałem go natychmiast, pobladł po chorobie, ale rysy mu się nie zmieniły. Do kogoż był podobny? Z rysów przypominał pana Flamarande, ale wyraz miał Salcéda. Mało co lepiej był od drugich ubrany.
Z całego ich szczebiotu, który był mieszaniną języka francuskiego i pospolitego żargonu, zrozumiałem tylko często powtarzane imię pana Alfonsa i wyraz podziemie. Żadno nie nazywało go innem nazwiskiem, nawet Esperance, którego głos rozróżniłem natychmiast, gdyż on jeden tylko mówił czystym językiem. Kurytarz ten podziemny nie był więc dla niego tajemnicą; ale odkrycie to musiało być niedawno zrobionem, a ponieważ podziemie należało do Salcéde’a, nikt nie mógł zrobić z niego użytku publicznego. Dzieci musiały tam z początku zaglądać, ale nie znalazłszy nic ciekawego a bojąc się „białej damy“, która ukazała się niedawno na wieży, zaprzestały swoich wycieczek.
Często więc zostawiał pan Saléde drzwi od kurytarza otwarte bez obawy narażenia swego dobra na zrabowanie. Nie było złodziei w Flamarande. Ja jeden tu tylko byłem złodziejem!
Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/183
Ta strona została skorygowana.