Z upragnieniem oczekiwałem odejścia dzieci, bo chciałem zjeść chleb zostawiony przez nich w samotrzasku na wiewiórki. Z przestrachem zobaczyłem Esperanca wyciągającego kawałki tego chleba. Nie chciał, żeby się wiewiórki złapały, znałem już dawniej jego miłość do zwierząt. Zajęty był właśnie wyciąganiem okruchów kiedy nadszedł Ambroży z ślicznem dziewczątkiem na ręku. Oddalający się już chłopak wrócił do nich natychmiast, a mała, którą Esperance nazywał Karolcią, rzuciła mu się na szyję. Była to moja pochrześnica, która przyszła na świat tej samej nocy, kiedy ja Gastona złożyłem w żłobie.
— Chodźcie dzieci, zawołał Ambroży, trzeba wracać do domu. Pan Alfons jest w zamku i gniewa się, że za późno już na chorego.
— Nie jestem już chory, patrz poniosę Karolcię.
— Nie wolno, aż za dwa tygodnie. Weźcie się za ręce i idźcie naprzód, bo jak trzepnę! — I podniósł swoją laskę, a dzieci śmiały się i cieszyły przywykłe do jego żartów.
Zazdrościłem im. Szczęśliwsi byli odemnie. Jak tylko zobaczyłem się sam, pobiegłem szukać okruszyn porzuconych przez małego w krzakach. Nic nie znalazłem i już miałem wrócić przez podziemię do „zakątka“, aby zaspokoić głód szarpiący moje wnętrzności, ale udręczone sumienie odepchnęło myśl tę ze wstrętem. Zebrałem jeszcze resztę sił i przywlokłem się o północy do Murat przez Liorant.
Nie wiem, jak po tylu wzruszeniach i mękach dostałem się wreszcie do Paryża. Tu zawiodła mnie już pamięć, bo zachorowałem obłożnie i długo nie mogłem przyjść do siebie. Pan Flamarande ciągle bawił w Anglji i zdawało się, że chce tam już osiąść. Nie podobała mu się zapewne rewolucja lutowa, nie