czyła gotowość towarzyszenia mi aż na miejsce. Roger zatelegrafował, że natychmiast wyjeżdża do Francji i stanie w Flamarande na czas pogrzebu. Wszystko to odbyło się bez zamięszania i nawet bez poprzedniego wzajemnego porozumienia. Styl telegramu był zwięzły i wolny od wszelkich form oklepanych, ale też nie widać w nim było uczucia, ani rozpaczy synowskiej.
Tak więc przeznaczenie, którego przez lat dwadzieścia z górą unikano, zwyciężyło nareszcie, sprowadzając wszystkich członków rodziny Flamarande na skałę, która była ich kolebką.
Za każdym obrotem kół, zbliżającym mnie do zamczyska, dreszcz mnie przechodził na wspomnienie chwili, w której obaj nieznani sobie bracia mieli się zejść w obecności matki, Gaston, obok tego, który miłością i poświęceniem był mu rzeczywistym ojcem, Roger, obok skrzepłych, uwięzionych w kruszcowej skrzyni zwłok swego rodzica przypominających uroczyście ostatnią niezłomną wolę zmarłego.
Czy pamiętał rzeczywiście o tem wybierając Flamarande na miejsce wiecznego spoczynku? Czy może wyobrażał sobie, że ani żona ani syn nie będą obecnemi przy złożeniu ciała do grobu? a może nakreślił ostatnią swoją wolę w chwili zupełnego zobojętnienia na sprawy ziemskie, kiedy przeszłość zaciera się jak rzecz znikoma wobec wiecznej przyszłości? Nie radził mi się przed śmiercią, pozostawało mi więc tylko być posłusznym; czekałem z bierną obojętnością na nieuniknioną katastrofę.
Te myśli rozsadzały mi czaszkę, gdym siedział naprzeciw pani Flamarande w wagonie podczas smutnych godzin tej jazdy. Drugą część tego samego wagonu zajmowała panna Hurst, dwaj najprzychyl-