— Nie mogę, panie hrabio, mnie w domu potrzebują.
— Zawsze tem się tłumaczysz!
— Mówię tylko prawdę.
— Cała rzecz w tem, że i godziny nie możesz żyć bez Karoliny.
— Prawda i to.
— No, bądźże mi więc zdrów.
— Czy na długo? zapytał smutno Esperance.
— Nie, w ciągu trzech dni powrócę. Pan Salcéde mi mówił, że dom jego otwarty dla mnie każdego czasu. Miło mi będzie biegać z nim po polach.
— A polować pan hrabia nie lubi?
— Lubię, ale nie chce mi się samemu nosić strzelby. Muszę sobie kogo znaleźć...
— Ja ją poniosę za panem hrabią, zawołał radośnie Gaston.
— Doskonale, trochę ty, trochę ja.
— Jeśli się pan bardzo nie zmęczy.
— Powiedz no mi jeszcze, dla czego umyślnie mówiłeś dziś rano żargonem prowincjonalnym. Lepiej odemnie mówisz po francusku.
— Nie mówiłem umyślnie, ale często wypada mi mówić z tutejszymi ludźmi tym językiem, przyzwyczaiłem się więc go używać.
Powóz hrabiny nadjechał i pani zobaczyła braci ściskających sobie ręce przy pożegnaniu.
Gaston przeszedł obok, uchyliwszy kapelusza, i spojrzeli na siebie tak wymownie, że w oczach ich można było wyczytać całą siłę ich uczucia.
Chciałem siąść na koźle obok Rogera i w rozmowie zbadać jego myśli, ale powiedział mi, że powóz nadto już obciążony, więc mogę się przesiąść do drugiego. Nie przemówił do mnie aż w Montesparre. Wi-
Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/268
Ta strona została skorygowana.