akty zejścia jego i mamki nie istniały nigdzie, bo przypuszczano tylko, że mogła się z nim utopić.
Uważałem więc myśl umieszczenia go w Flamarande za wyborny wynalazek i udałem się tam z postanowieniem powierzenia dziecka jako mego syna dzierżawcy pana hrabiego.
Rzeczy wzięły inny obrót przezemnie nieprzewidziany. W pospiechu zaopatrzyłem się tylko w strój pastora protestanckiego, który w rzeczywistości nie był przebraniem lecz przyzwoitem i poważnem ubraniem, i miał tę wielką korzyść, że mógł mi służyć zawsze i wszędzie. Prawdziwe przebranie zależało od zmiany mojej fizjonomji, której zręcznie umiałem nadać zupełnie odmienny wyraz. Mogłem się więc bez obawy przedstawić w Flamarande jako służący i zaufany hrabiego. Zostawiłem dziecko w ubraniu wieśniaczem które nosiło w Nicei. Miało wtenczas trzy lata i trzy miesiące.
Gaston był na swój wiek bardzo duży i z łatwością mógł uchodzić za czteroletniego. Nie umiał jednego słowa po francusku i mówił tylko południowem narzeczem górali. Nie było więc niebezpieczeństwa, aby mógł naprowadzić flamarandzkich wieśniaków mówiących zupełnie innem narzeczem na jakiekolwiek domysły o swojem pochodzeniu. Dosyć czasu upłynęłoby, zanim by się mógł porozumieć z nimi do tego stopnia, aby im powiedział jak się nazywa, zwłaszcza że zmieniłem mu nawet imię. Nazwałem go Esperencem, i nie znał innego imienia. Nie mogłem się doczekać chwili przybycia do Flamarande.
Z moim małym nie miałem najmniejszego kłopotu, nie widziałem jeszcze spokojniejszego i łagodniejszego dziecka. Był zdrów jak ryba, nic go nie męczyło ani przestraszało; tylko jego milczący smutek