bardzo mnie bolał. Musiał się bardzo nudzić, zwłaszcza, że ani ja jego ani on mnie nie rozumiał. Odgadywałem, co było wyłączną jego myślą. Co chwila zapytywał mnie o mamę t. j. o swoją mamkę. Odpowiadałem mu na migi, że jedziemy do niej. Ucieszył się; widziałem jednak w jego dużych pięknych oczach wyraz takiego smutku i przerażenia, że serce mi pękało z boleści. Nie udaję czulszego niż jestem, ale karę moralną dziecku zadaną uważam jako czyn przeciwny naturze.
Nająłem na dwa dni kabrjolet w Aurillac, gdzie wysiedliśmy z dyliżansu przybywającego z Clermontu. Ułożyłem sobie, że przyjedziemy wieczorem do Flamaraude zkąd na drugi dzień rano chciałem wyjechać. Nie ukrywałem wcale Gastona siedzącego obok mnie. Miał uchodzić za mojego syna.
Nie mogłem wynaleźć dobrego konia. Ten, którym jechaliśmy zmęczył się już bardzo kiedy nas dowiózł do oberży pod „Fijołkiem“ stojącej na zakręcie drogi do Flamarande. Nie mówiłem konduktorowi dokąd właściwie jedziemy. Zapowiedziałem tylko 6 do 8 mil drogi dziennie. Zwyczaj liczenia na kilometry nie był jeszcze po wsiach upowszechniony a mila wiejska stanowiła przestrzeń nieoznaczoną o którą wolno się było targować. To też gdy kazałem memu woźnicy jechać górami, zaczął się sprzeczać ze mną, że zrobił już z dziesięć mil i oświadczył, że koń zmęczony nie pójdzie tego dnia dalej. Powiedział mi, że pod „Fijolkiem“ mogę się przespać wygodnie, chociaż schronienie to nie wygląda bardzo obiecująco. Nie zgodziłem się na to, ale przyznałem, że koń zmęczony i że trzeba mu pozwolić wytchnąć, kazałem mu wypić szklankę wina w oberży, chociaż przez jego niedołęztwo traciłem w połowie drogi przynajmniej dwie godziny.
Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/85
Ta strona została skorygowana.