Strona:PL Sand - Joanna.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.
6

— W téj ziemi nieuprawnéj jest wprawdzie skarb ukryty, rzekł nakoniec; ale potrzeba drugiego, aby go z tąd wydobyć.
— Tak, majątku! rzekł Marsillat.
— Chłopów! dodał Wilhelm. Mało rąk roboczych w téj okolicy.
Ludzi i znowu ludzi! odrzekł Anglik.
Nierozumiém, odpowiedział Boussac z uśmiechém spoglądając na Marsillata.
— Ani panów, ani niewolników; ludzi i ludzi! powtórzył sir Arthur, zdziwiony, że go niezrozumieli do razu, chociaż się mu zdawało, że się jasno wyraził.
— Czyliż w Francyi mamy niewolników? zawołał Marsillat wzruszając ramionami.
— Nieinaczéj! i w Anglii także! odpowiedział Anglik niezmięszawszy się wcale.
— Nudzi mię swoją filozofią, rzekł półgłosem Marsillat zwracając się do swojego ziomka młodego; twój Anglik wnet by mi zraził cały liberalizm. — O co się założysz Wilhelmie, dodał w głos, że się wdrapię na najwyższą i najbardziéj ślizką z tych skał.
— Założę się z tobą, że nie! odrzekł Boussac.
— Czy chcesz się założyć o to, co mamy pieniędzy przy sobie?
— Zgoda! To mnię nie zniszczy. Niémam tylko luidora.
— Tam do kata! A ja niémam tylko pięć franków, odpowiedział Marsillat, przetrząsnąwszy kieszenie swoje.
— Nic nieszkodzi! idzie! rzekł Boussac.
— A ty, milordzie? zapytał Marsillat; o cóż się chcesz założyć?